Zmierzający ku końcowi rok 2019 upływa nam pod znakiem wielkich powrotów dinozaurów polskiego rapu. Przeżyliśmy już spektakularną premierę „Wojtka Sokoła”, za nami „Blur”, gdzieś przewinął się Emil Blef, a ostatnimi czasy z pętli nie schodzi „Elvis Picasso”. No i był jeszcze Pezet… A, i czekamy na kolejnego Pezeta, tyle tylko że z Onarem, bo przecież już niedługo nowy Płomień 81.
Paweł z Ursynowa powrócił. W wielkim, ale, co najważniejsze, nadal swoim stylu. Bez trasy – z jednym koncertem. Na Torwarze. Z zapowiedzią filmu będącego dokumentem o procesie twórczym najnowszego krążka i winylową reedycją „Muzyki Rozrywkowej”. Sporo.
Ale o co tyle szumu? Ano o „Muzykę Współczesną”. A właściwie muzykę współczesną, bo na najnowszym albumie Pezeta doświadczymy niemalże wszystkiego, czym żyła polska scena hip-hopowa ostatnich siedmiu lat, które upłynęły od premiery „Radia Pezet”. Coś dla siebie znajdą oldschoolowi fani Pawła z jego pierwszych płyt, młodszy odbiorca może pobujać się przy dźwiękach pulsacyjnych beatów zahaczających stylistycznie o szeroko rozumiane techno, a jeśli komuś mało, to na dokładkę otrzymaliśmy zakrawający o horrorcore „Zły śpi spokojnie” czy konceptualne (lecz nie innowacyjne; nie zapominajmy o „2#17” Steeza i Oskara) „2K30”. Nad całym tym muzycznym tyglem unoszą się opary melancholii, refleksji i nostalgii. Tak w największym skrócie brzmi Muzyka współczesna.
Nie będę ukrywał, że miałem co do tej płyty spore obawy. Obrazy Pollocka przesłuchałem kilka razy i stwierdziłem, że wybitne to one nie są. Dopiero Intro pozwoliło mi odrobinę odetchnąć. W przerwach między premierami kolejnych singli Pezet ujawniał gości. Miał być Taco, PRO8L3M, Paluch, Ten Typ Mes, Kękę, Sokół i wielu innych. Entuzjastycznie zareagowałem jedynie na ogłoszenie Synów – wreszcie ktoś docenił geniusz poznańsko-szczecińskiego duetu. Lęk jednak nie zniknął – czy w tym gąszczu wykonawców znajdzie się miejsce na Pezeta?
Ulgę poczułem dopiero po przesłuchaniu płyty. Pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy po odsłuchu, było: „kurde, to jest naprawdę świeże”. Pezet, pomimo dłuższej przerwy, nie spoczął na laurach (a takie obawy można było żywić po nie najlepiej przyjętym „Radiu Pezet”), przede wszystkim wciąż wie, co w rapie piszczy. Nadal chodzi po tych samych chodnikach co jego słuchacze.
Hip-hop przez ostatnie kilka lat stał się muzyką mainstreamową. W tej kwestii nie ma większych wątpliwości. Zmianie masowych gustów muzycznych towarzyszy zmiana odbiorcy, stąd „Muzyka Współczesna” nie jest produkcją przeznaczoną dla pokoleń wyrosłych w cieniu betonowej wielkiej płyty, ludzi kupujących swoje pierwsze krążki z ikonicznych szczęk na bazarach, zasłuchujących w „Na legalu?” czy w „S.P.O.R.T.”. Aczkolwiek i oni coś dla siebie znajdą. Nowy album warszawskiego rapera to bardziej próba snucia opowieści o tym, co bliższe młodszemu odbiorcy – klubach, narkotykach, efemerycznych relacjach i internetowych bańkach. Opowieści, której narratorem jest prawie 40-letni artysta z pokaźnym bagażem doświadczeń, facet z rozbitą rodziną i ojciec małej dziewczynki.
Tym, co odróżnia „Muzykę Współczesną” od innych płyt utrzymanych w podobnej stylistyce (a jest ich sporo, bo to ostatnio modne, żeby rapować o imprezach i kreskach na lustrze vide „Wojtek Sokół”, „Widmo” czy kolaboracje Tedego z Księciem Kapotą), jest głównie refleksyjność Pezeta, której autor pierwszej z wyżej wymienionych płyt może mu jedynie pozazdrościć. Pomimo imprez z laskami, co włosy mają „bubble gum róż”, Paweł „nie tyka tego, co oni wtedy”. Jest chłodnym obserwatorem, który nie stracił zrozumienia dla współczesnego rytmu życia, popadając w neoficki sober lifestyle. Jego przemyślenia są gorzkie niczym tytułowa woda, którą Warszawa pije nad ranem, ale nie przeradzają się w, jakże popularny ostatnio, nihilizm pokroju Oskara z PRO8L3M-u. Paweł może i wątpi w obrazy kreowane na Instagramie, z dystansem podchodzi do nocnego życia stolicy i współczesnego stylu życia w ogóle, ale nigdy nie idzie o krok dalej, negując sens istnienia moralności czy uczuć. Z tekstów przeziera przede wszystkim zmęczony i doświadczony artysta, mężczyzna i ojciec spoglądający na teraźniejszość i przeszłość ze sporą dozą rezerwy i smutku, doprawioną jakże piękną nostalgią.
Tym, co dopełnia spójnego obrazu „Muzyki Współczesnej”, jest jej warstwa brzmieniowa. Pulsujące, imprezowe beaty Auera, garściami czerpiące z dorobku współczesnej muzyki elektronicznej, połączone z boombapowymi klimatami, nadają albumowi niezwykłej jednorodności. Doskonale współgrają ze stylem Pezeta – weterana, który idąc z duchem czasu (wciąż zastanawiam się, kto zapoczątkował ten trend na rodzimej scenie; drżącym palcem wskazałbym tu na „LOVEYOURLIFE” Mesa) nie zamyka się na dokonania muzyki klubowej, nie zapominając o swoich korzeniach.
Czytelnikowi, który dotarł do tego momentu, nasuwać się może pytanie: czy „Muzyka Współczesna” jest zatem płytą kompletną? Otóż nie. Jako zwolennik twórczości Pezeta z początków jego muzycznej kariery odczuwam nieznośny brak choć jednego kawałka na beatach sygnowanych przez Noona, czyli Mikołaja Bugajaka. Zdaję sobie sprawę, że drogi tych dwóch panów już dawno się rozeszły, lecz do końca po cichu liczyłem na bodaj pojedynczy kawałek tego kultowego duetu. No cóż, może za kilka lat doczekam się i tego… Tymczasem nie pozostaje nam nic innego, jak coraz głębiej wsłuchiwać się w muzykę Pawła z Ursynowa ;), by odkrywać w niej kolejne smaczki, którymi „Muzyka Współczesna” wprost ocieka. Bo to naprawdę bardzo dobry (mainstreamowy) materiał!