Słodko-gorzki powrót LL Cool J’a uchem słuchacza ze starej szkoły

Opublikowano: 6 dni temu
Autor: Tomasz Grzeszkowiak
Zdjecie newsa

Obok takiego albumu, jak wydany nie dawno „The FORCE”, z którym po kilku latach nieobecności powrócił LL Cool J, nie mogliśmy przejść obojętnie. Klasyczny zestaw – raper i producent. Dwie legendy – LL i Q-Tip. Czy to połączenie się udało? Czy James nadal jest Cool i za co rapera kochać mogą już nie tylko kobiety? A co z Tipem? Czy zasługuje na określenie muzycznego kastrata? Sprawdźcie naszą recenzję „The FORCE (Frequencies Of Real Creative Energy)”.

Czekałem na ten album jak w listopadzie na maj. Dwóch moich idoli z młodości. Idealnie dobrany duet. Stary wyjadacz na mikrofonie plus kreatywny producent. Czy stworzyli wspólnie dobry album? Tak. Czy stworzyli album na miarę oczekiwań? ’I don’t think so’.
LL Coo J już swoim debiutem „Radio”, w 1985, wykopał z futryn drzwi z napisem Def Jam, posyłając swoich poprzedników pokroju Kurtisa Blowa do lamusa. Wraz z ekipą z wytwórni rozpoczął nową erę w hiphopie. Wszechstronny, wrażliwy i autentyczny. Twardziel, ale nie ulicznik czy też pseudo-gangster. Gdybym miał córkę, mógłby zostać, jako jeden z nielicznych raperów, moim zięciem. Na przełomie lat 80-tych i 90-tych, jeszcze przed erą Biggiego, Jay’a-Z i Nasa, był królem Nowego Jorku. Trudno wybrać najlepszy jego album z tamtego okresu. Każdy poda inny tytuł i każdy będzie miał rację. Potem było już znacznie gorzej. Popowe wycieczki i stylistyczne zmiany rozmyły nieco legendarny wizerunek rapera. Ostatnia natomiast płyta Jamesa Smitha, „Autenthic”, z 2013 roku, była mocno średnia. Jak zatem wyszedł powrót LL Cool J’a po niespełna dziesięciu latach ciszy?

Na „The FORCE” nasz MC wrócił do formy ze swoich najlepszych czasów. Wymiata na mikrofonie jak w ’93 na „14 Shots to the Dome”. Znów ma mocne, charakterystyczne flow, a gdy trzeba, również i stanowcze. Lirycznie bystry obserwator z dobrym piórem, któremu obce nie są niesprawiedliwości społeczne i rasowe. LL nadal jest przy tym dowcipny i urokliwy. Wrócił weteran, który kształtował kulturę. Cool Jamesowi w powrocie tym towarzyszą zacni goście, którzy znakomicie dopasowali się do formy gospodarza. Saweeti w kawałku „Proclivities” nieźle się bawi mrugając okiem do pamiętnego „Doin It”, Busta Rhymes nie szarżuje, a Nas w „Praise Him” wymiata, zjadając Jamesowi cały utwór. Tylko Snoop Dogga słabo słychać, ale ten problem rozwinę później. Wisienka na torcie – Eminem. Marshall Mathers osobiście wysmażył hipnotyczny bit do „Murdgergram Deux”, który zapewne oddał za darmo Smithowi, byle by w końcu wystąpić na wspólnym tracku ze swoim idolem. Starsi panowie dają mistrzowski popis flow i zabawy rymami. Petarda! O klipie nawet nie wspomnę. Nie wiem tylko, co robi na tym wydawnictwie Rick Ross, ale może nie jestem obiektywny, bo mam awersję do tego typa. Hustlerski kawałek z jego udziałem, „Saturday Night Special”, to najsłabszy moment płyty. O dziwo, nawet Fat Joe bez ikry. Nudny klip i miałki bit.

W tym momencie przechodzimy do największej bolączki płyty Todda Smitha, a jest nią niestety produkcja muzyczna. Q-Tip umie robić bity. Przykładowo, jego solowy album „The Renaissance” (2008) jest muzyczną perełką, znajdującą się w moim top 10 płyt ówczesnej dekady. Krótko mówiąc, bity na „The FORCE” są po prostu przekombinowane. Producent dawno nie tworzył, więc w jego głowie skumulowały się setki pomysłów, które, gdy nadarzyła się okazja, postanowił wszystkie wykorzystać. Na domiar złego, zamiast położyć kozacką szesnastkę w swoim stylu, to podśpiewuje tylko w refrenach, zawodząc jak kastrat. Bity nie płyną wartko, tylko rozbijają się o stylistyczne skały. Uargumentuję.
Pierwszy track na płycie nazywa się „Spirit of Cyrus”. Melodia na syntezatorze przytłacza cały numer. Snoop gdzieś w tle, praktycznie niesłyszalny. Drugi track, „The FORCE” – w bicie dzieje się tyle, że aż tłamsi głównego bohatera, który z trudem za nim nadąża. O trzecim utworze, „Saturday Night Special”, już napisałem powyżej. W końcu, przy czwartym, „Black Code Suite”, moja nóżka w Superstarach zaczęła rytmicznie stukać. Niestety po chwili przestała, bo przez ostatnie dwie minuty gościnnie udziela się Sona Jobartech, brytyjska wokalistka o gambijskich korzeniach, grająca na korze. To przesympatyczna i utalentowana artystka, ale przez pana producenta źle umiejscowiona.
Nareszcie, od piątego numeru muzycznie robi się już coraz lepiej. Mój ulubiony „Basquiat Energy”, z pulsującym basem, to esencja stylu LL’a i Q-Tipa. Albo wspomniany już „Praise Him” z Nasem, gdzie producent dał w końcu przestrzeń dla mistrzów ceremonii.

Nie wykluczam, że z czasem inaczej podejdę do tego albumu. Sporo płyt doceniłem (zrozumiałem) dopiero po latach. Dla samego LL Cool J’a będę wracał do „The FORCE” (kupię sobie nawet winyl), bo starzy nestorzy mikrofonu są już na emeryturze albo odcinają kupony. Zatem, nie tylko kobiety nadal kochają Cool Jamesa. Wracając jeszcze na moment do producenta płyty. Kamaalu Fareed, czekam z niecierpliwością na Twój nowy album. Tylko błagam, nie kombinuj i nie śpiewaj.

Mimo wszystko, a zwłaszcza pomimo narzekań na produkcję, ,,THE FORCE”, bez wątpienia jest dobrym, spójnym albumem! Nowoczesnym, ale z poszanowaniem tradycji i mnóstwem odniesień do klasyki. Mistrz starej szkoły w lirycznej formie powrócił z klasą. Na bity można psioczyć ale nudzić z pewnością przy nich się nie da. Pierwsze spotkanie z LL Cool J’em miałem w latach 80-tych. Dokładnie w 1987 roku, gdy wychodził drugi jego longplay – „Bigger and Deffer”, a w szkołach rządziła jeszcze pięciostopniowa skala ocen. Zatem, Panie Jamesie Todd Smith, w dzienniku ląduje ocena 4-. Minus za Rick Rossa.

(Fot. główna – źródło: mat. prasowe Universal Music Polska)

Postaw mi kawę na buycoffee.to
Powiązane:
Najnowsze newsy:
Komentarze: